Trudny temat, kocie zrzeczenia...

Wsparły 2 osoby
20 zł (0,66%)
Brakuje jeszcze 2 980 zł
Adopcje

Rozpoczęcie: 5 Maja 2025

Zakończenie: 30 Czerwca 2025

Godzina: 23:59

Skąd się biorą koty w Fundacji? To pytanie słyszę bardzo często, co tylko potwierdza, jak duża niewiedza na temat pracy Fundacji wciąż panuje w naszym społeczeństwie.

Koty trafiają do nas w przeróżny sposób, ale najczęściej powtarzają się cztery scenariusze. Pierwszy to sytuacja, gdy opiekunowie przekazują nam niesamodzielne mioty, ponieważ zginęła lub zaginęła kotka-matka, a znalazcy nie potrafią samodzielnie podjąć się trudnego zadania, jakim jest opieka nad oseskami. Drugi przypadek to kocięta lub koty znalezione podczas interwencji — zwykle w wyniku zgłoszenia o bezdomnych, zaniedbanych lub zagrożonych zwierzętach. Trzeci sposób to przekazanie kotów do Fundacji przez służby mundurowe, najczęściej przez Animal Patrol Straży Miejskiej, w sytuacjach wymagających natychmiastowego działania. Ostatnia, równie częsta forma to zrzeczenie się opieki przez dotychczasowego właściciela.

Tym razem rozważymy ostatni sposób. Fundacja Kocia Mama jako jedyna nie hejtuje, nie szkaluję, nie ocenia opiekunów ani hodowców, którzy zdecydowali się przekazać nam swojego pupila. Odkładam na bok emocje towarzyszące tej sytuacji, ponieważ nie interesują mnie nastroje, wyrzuty sumienia czy poczucie winy, które niemal zawsze towarzyszą takiej decyzji.

Zrzeczenia można podzielić na te, które dotyczą osób prywatnych, oraz na te związane z różnego rodzaju hodowlami. O ile nie ma żadnego usprawiedliwienia dla osób rozmnażających koty w celach zarobkowych, o tyle w przypadku właścicielskich zrzeczeń nie istnieją dwie takie same ani nawet podobne sytuacje. Rozważając to zagadnienie, nigdy nie można formułować jednoznacznych wniosków.

Koty rasowe przekazywane są w akcie desperacji — i ma ona dwa oblicza. Albo kot się „zepsuł” (mówiąc naszym kocim żargonem), a opiekun nie ma środków lub nie chce finansować operacji czy leczenia — tak było w przypadku moich kocic, Zosi i Lilki — albo koszty wynikające z opieki weterynaryjnej doprowadzają opiekuna do finansowej ruiny.

Doskonale wiemy, ile kosztuje opieka, gdy kot poważnie choruje. Diagnostyka, która musi poprzedzić decyzję o leczeniu w przypadku bardziej skomplikowanych schorzeń, to często horrendalne wydatki.

Lucyna, biała Maine Coonka, została kilka lat temu przejęta od poprzednich opiekunów przez młodego człowieka. Kotka zyskała nowy, fajny dom i świetnego opiekuna, który bardzo ją rozpieszczał — kupował jej porządne drapaki, wypasione kuwety, zabawne poduszki i wygodne legowiska.

Maine Coony mają skłonności do chorób serca — to wada genetyczna i każdy odpowiedzialny opiekun powinien monitorować stan serca kota po ukończeniu piątego roku życia. W przypadku Lucyny serce było jednak jak dzwon. Niestety, w uchu wyrósł jej ogromny polip, z którym nie potrafiło sobie poradzić kilka klinik w mieście.

Nie będę pokazywać palcem, bo nie mam zamiaru nikogo szkalować — zależy mi tylko na dobru koteczki. Opiekun odwiedził kilka lecznic, każda wdrażała własne pomysły na leczenie, a on płacił coraz wyższe rachunki. Tymczasem polip rósł coraz bardziej.

W końcu, z kompletem dokumentacji z dotychczasowych wizyt, zgłosił się bezradny do Fundacji, prosząc o pomoc dla swojej ukochanej kotki. Zmęczony wędrówką po łódzkich klinikach, podczas jednej z wizyt usłyszał podpowiedź: „A może pan zgłosi się do Kociej Mamy? Oni mają w swoim zespole świetnych specjalistów, doskonałych diagnostów, no i nie oszczędzają na diagnostyce”.

Opiekun — celowo nie podaję imienia, choć jesteśmy w stałym kontakcie, bo regularnie przekazuję mu informacje o leczeniu Lucyny — wziął sobie tę sugestię do serca i skontaktował się ze mną podczas jednego z moich tradycyjnych dyżurów.

Najzabawniejsze w tej historii jest to, że akurat czekałam na kota tej rasy! Jakiś czas temu moja wieloletnia, zasłużona wolontariuszka zgłosiła chęć adopcji, jeśli tylko w Fundacji pojawi się Maine Coon. Nie miało znaczenia ani umaszczenie, ani płeć, ani wiek, ani stan zdrowia — po prostu kocha duże, puchate koty.

Kiedy pan zjawił się z Lucynką, nie wahałam się ani chwili. Natychmiast wyznaczyłam klinikę do przeprowadzenia naszej fundacyjnej diagnostyki oraz wskazałam lekarza prowadzącego.

Lucynka w nowym domu błyskawicznie pokazała, kto tu teraz rządzi — nawet pies musiał się dostosować. Zaaklimatyzowała się natychmiast, a nowa opiekunka, oprócz spełnionego marzenia o kocie, ma na razie dodatkowe obowiązki: podawanie leków i uczestnictwo w wizytach kontrolnych.

Po dwóch tygodniach od przekazania Lucynka została przygotowana do zabiegu usunięcia polipa — źródła bólu i przewlekłego stanu zapalnego, który obciążał jej cały organizm i negatywnie wpływał na odporność.

Biała koteczka, jak to często bywa u albinosów, jest całkowicie głucha. Jednak ta wada nie przeszkadza jej w codziennym życiu — Lucynka jest kotem stricte domowym, a spacery nie są planowane, głównie ze względów bezpieczeństwa.

Jak zawsze, zwracamy się z prośbą o wsparcie w sfinalizowaniu kosztów leczenia, diagnostyki oraz rehabilitacji.

Zaopiekowaliśmy się chorą kotką, której właściciel nie był już w stanie udźwignąć wysokich kosztów jej leczenia. Teraz jest naszą podopieczną, po wykonanej diagnostyce czeka na zabieg, a później na rehabilitację. Walka o zdrowie Lucynki jest kosztowna, ale czy można być obojętnym na ból i dalszy los koteczki? Bardzo prosimy o pomoc w sfinansowaniu kosztów leczenia, dziękujemy za każdą złotówkę.

Pomogli

Ładuję...

Organizator
4 aktualne zbiórki
211 zakończonych zbiórek