Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Nie masz jeszcze konta na RatujemyZwierzaki.pl?
Dziękujemy za pomoc.
Za uzbieraną kwotę opłaciliśmy leczenie 2 kotów
Mimo że Feliś wrócił na wolności to nadal jest pod nasza opieką.
Nastusia dostała nowe imię i nowe życie.
Teraz jest Agatką i ma nowych opiekunów. Wciąż jednak pozostaje pod naszymi skrzydłami bo jako kot biaaczkowy wymaga szczególnej troski.
Kicia wczoraj przeszła zabieg kastracji. Okazało się, że była ciężarna Z relacji karmicielek wynika że to nie była jej pierwsza ciąża. Rodziła już wcześniej ale nigdy nie widziano żeby przyprowadzała swoje dzieci. Zapewne umierały bardzo szybko po porodzie. Dla bezpieczeństwa zostanie jeszcze w lecznicowym szpitaliku. Niestety to kosztuje więc prosimy o pomoc. Doba to 50zł a kicia jest w szpitalu już 9 dobę.
W dniu wczorajszym (17 maja) koty zostały przez nas zabrane do kociego szpitala na badania i leczenie.
Wkonane im badania diagnostyczne pokazały straszą prawdę o ich zdrowiu.
Ona koty są nosicielami wirusa kociej białaczki (FelV).
Stan zdrowia kocurka nie jest najgorszy. Ma wprawdzie początki kociego kataru i początki anemii ale poza tym czuje się dobrze. Jest wykastrowany, odpchlony i odrobaczony (wykonane to zostało wcześniej przez inną organizację). Ponieważ jest kotem bardzo źle znoszącym zamknięcie (jest agresywny, nie je, nie korzysta z kuwety), lekarze podali mu długodziłający 2 tygodniowy antybiotyk, środki odpornościowe w tym Zylexis i zdecydowaliśmy, że najlepiej dla niego będzie jeśli wróci na wolność. Karmicielki otrzymają od nas wysokomięsną karmę i środki odpornościowe do podawania do karmy.
Co do koteczki to jej stan jest dużo gorszy. Ma bardzo zaawansowany koci katar i bardzo kiepskie wyniki krwi. Na szczęście jest kotem bardzo grzecznym i obsługiwalnym, zatem jest decyzja, że zostaje na leczeniu szpitalnym a jak jej stan się poprawi to będziemy szukać dla niej domu tymczasowego.
Bardzo dziękujemy za wsparcie i nadal prosimy o pomoc.
Grono wolontariuszy Fundacji Felineus to nie tylko młoda krew, ale także starzy wyjadacze. Mamy w swoich szeregach takie osoby, które swoją działalność na rzecz pomocy kotom zaczęły wiele lat przed powstaniem Fundacji. Osoby te są znane w lokalny kocim środowisku, a ich numery telefonów do dziś przekazywane są między ludźmi. Dlatego też nie rzadko zdarza się, że to właśnie oni odbierają zgłoszenie z prośbą o pomoc.
Tak właśnie było tym razem. Nasza wolontariuszka odebrała telefon z prośbą o pomoc w wyłapaniu stada kotów wolno żyjących do kastracji. Koty zadomowiły się w ogródku jednego z prywatnych domów w centrum miasta. Z tym problemem wolontariuszka zadzwoniła do mnie, bo ja również często pomagam kotom wolno żyjącym, a co najważniejsze - dysponuje samochodem, w którym zmieści się kilka klatek. To pozwala na sprawniejsze przeprowadzenie akcji łapankowej. Umówiłyśmy się zatem na kolejny dzień, aby jak najszybciej ruszyć z pomocą. Zapakowałyśmy klatki, koce, jedzenie, słowem wszystko, co w takiej akcji było nam potrzebne. Podjechałyśmy w umówione miejsce, ale nie zastałyśmy nikogo w domu.
Brama zamknięta, telefon milczał. Nie ukrywam, że rozzłościł nas ten fakt, skoro ktoś umawiał się z nami i nawet coś mu wypadło, powinien nam o tym powiedzieć. Postanowiłyśmy jednak rozejrzeć się po okolicy, w końcu miałyśmy łapać koty nie ludzi, ale w obejściu domu nie było żadnego kota. Weszłyśmy w osiedle i tam spotkałyśmy kobietę, która jak się okazało, była znajomą naszej wolontariuszki, a także znajomą osoby, która prosiła nas o pomoc. Dowiedziałyśmy się, że osoba, która zgłosiła koty prawdopodobnie jest u lekarza, bo źle się poczuła, ale jesteśmy tu potrzebne w innej sprawie. Kobieta zaczęła prowadzić nas kilkaset metrów dalej, opowiadając przy tym różne historie. Przyznam szczerze, że pogubiłam się wtedy w tych opowieściach i znajomościach naszej wolontariuszki – starej wyjadaczki i nie jestem w stanie przytoczyć wam tej historii w szczegółach. Ale gdy dotarłyśmy na miejsce, w które prowadziła nas kobieta jedno stało się dla mnie jasne – tu trzeba pomóc.
Weszłyśmy na podwórze za jednym z bloków. Przy śmietnikach było czuć intensywny zapach moczu i gnijących śmieci. W tym smrodzie i brudzie, pod jednym z kontenerów siedziały skulone dwa koty.
Na widok kobiety koty wyszły w nasza stronę, choć wobec nas, obcych im osób, były nieufne. W bezpieczniej odległości od nas, ale w zasięgu wzroku, koty zaczęły hasać po podwórzu. Wtedy dopiero ujrzałam ich zmierzwione, zblaknięte futerka, wydrapane miejscami do krwi. Tak koty co rusz zatrzymywały się i intensywnie się drapały. Po kilku susach w naszą stronę zaczęły też kaszleć. Kobieta mocno tłumaczyła, że zajmuje się kotami, choć przez ostatnie miesiące nie zaglądała do nich, ale od kilku dniu znów się nimi opiekuje. Koty są chore i nie wie, jak im pomóc. Podeszłam do rozstawionych przy śmietniku misek. W jednej mleko, w drugiej ścinki wędlin. Wściekłam się, zwróciłam kobiecie uwagę, że ani mleko, ani resztki z ludzkiego stołu nie są dla kotów wskazane. Kobieta zaczęła się tłumaczyć, że to sprawka innej karmicielki… Historia nie miała końca ani znaczenia. Fakt był jeden – koty były chore i w tym stanie nie mogłyśmy nawet zabrać ich na kastracje.
Koty są ostrożne, ale nie dzikie, mają nieco dłuższe futerko. Być może gdyby udało się je wyleczyć i wykastrować, to nawet znalazłyby nowe domy. Bo w każdym domu lepiej niż w śmietniku. Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do naszej Pani prezes z pytaniem, co możemy zrobić w tej sytuacji.
Niestety sytuacja w Fundacji okazała się być gorsza niż myślałam. Jedyną i najlepszą pomocą dla tych kotów byłby pobyt w kocim szpitalu, przynajmniej przez kilka dni, gdzie zostałyby wyleczone i wykastrowane. My zaś mielibyśmy okazję przekonać się, czy jest szansa na szukanie im domów, czy lepiej dla nich, żeby wróciły na wolność. Bo trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że są to koty żyjące na wolności, a takie nie zawsze czekają na dom i swojego człowieka. Lecz czy to powód, by miały chorować i umierać?
Niestety nasze zadłużenie nie pozwala na przyjęcie ich do szpitala w tym momencie. Krótko mówiąc, dopóki nie uzbieramy kwoty potrzebnej na sfinansowanie choć ich pobytu w szpitalu (doba za jednego kota to 50 zł), nie jesteśmy w stanie im pomóc. Jedyne, co mogliśmy zrobić na chwilę obecną, to postawić budę i zostawić karmicielom karmę odpowiednią dla kotów.
A one czekają na ulicy, w śmierdzącym śmietniku i umierają… Liczy się każdy dzień i każda złotówka… Pomożesz nam?
Ładuję...